Provided to YouTube by WM Poland/WMI Most na rzece Kwai · Janusz Gniatkowski 40 Piosenek Janusza Gniatkowskiego ℗ 1958 The Copyright in this sound recordi
Colonel Bogey - Most na rzece Kwai -Królewska Orkiestra Symf. Andrzej. 6:08. MITCH MILLER - TRIBUTE - March From The River Kwai - The guns of Navarone..etc.. Music.
Zapraszam do pierwszego powakacyjnego odcinka o MOŚCIE NA RZECE KWAI: https://lnkd.in/dPi4Ybm4 S05E28: "Most na rzece Kwai" (1957) -- CLASSIC https://spotify.com
Listen online to Gniatkowski Janusz - Most na rzece Kwai and see which albums it appears on. Scrobble songs and get recommendations on other tracks and artists.
. Po raz kolejny zdecydowaliśmy się skorzystać z gotowej wycieczki. Tym razem padło na wyjazd do Kanchanaburi. Kojarzycie film Most na rzece Kwai? To właśnie dramatyczna historia ludzi pracujących w nieludzkich warunkach przy budowie linii kolejowej biegnącej tym mostem posłużyła jako jego scenariusz. Dzień 5, część 1/2 Przedstawicieli firmy, w której wykupiliśmy wycieczkę – Sun Express – spóźnił się 20 minut. W końcu jednak pojawił się poganiając nas nerwowo. Następnie zabrano nas jednym busem, by za dwie ulice kazać nam bez słowa wyjaśnienia wysiadać. Staliśmy wraz z innymi i czekaliśmy nie wiadomo na co. Gdy tak kwitliśmy na chodniku rozglądałam się dookoła. Oto co wypatrzyłam: Armani Suit i Cucci… Trzeba jednak przyznać, że jakościowo garnitury szyją w Bangkoku niezłe, więc może pomysł z nazwą zasłużony? Ekipa z firmy sama chyba do końca nie wiedziała, co z nami zrobić – okazało się, że mają problem z podzieleniem nas na mające dopiero podjechać busy. W końcu jednak z dużym opóźnieniem ruszyliśmy o 7:45. W jednej z mijanych po drodze miejscowości widziałam ciekawostkę – na pasie rozdzielającym jezdnie ustawione zostały stadka koziorożców, żyraf, jelonków i temu podobnych. Skąd ten pomysł? Może miały służyć tylko szeroko pojętej estetyce? Żyrafy jednak nijak mi nie pasowały do tej części świata. Kierowca pruł przed siebie starając się nadrobić stracony czas poprzez omijanie stania na czerwonym świetle – gdy widział, że będzie musiał się zatrzymać, skręcał i omijał tworzący się maleńki koreczek. Po jakiejś godzinie jazdy mieliśmy przymusową przerwę na stacji benzynowej. Na czas tankowania wszyscy musieliśmy opuścić samochód, więc wykorzystując przerwę rozprostowaliśmy kości. Jako że mieliśmy 10 min. postój, wykorzystaliśmy również ten czas na zakup przekąski w postaci pokrojonego i wrzuconego do foliowego woreczka przepysznego melona. Gdy po około 2 godz. dojechaliśmy do Kanchanaburi poznaliśmy od razu naszą przewodniczkę na ten dzień. Nina – tak miała na imię Tajka – była bardzo sympatyczna, pomocna i zorganizowana, jednak miałam ogromny problem ze zrozumieniem co mówi. Mam wrażenie, że Tajowie ogółem – nawet jeśli dobrze znają angielski – są czasem wręcz niemożliwi do zrozumienia. Ich akcent, przedłużanie niektórych sylab, czasami wręcz śpiewne wypowiadanie słów zlewających się w jeden ciąg komplikuje komunikację. Przed Kanchanaburi krajobraz zrobił się nieco pagórkowaty. Widzieliśmy tam liczne plantacje trzciny cukrowej i rośliny, która wygląda trochę jak szeflera. Niestety do tej pory nie udało mi się ustalić, co to też może być. Tajlandia kojarzy się obecnie z kolorowym, egzotycznym krajem pełnym najróżniejszych ciekawostek i względnie bezpiecznym. Ma jednak i ciemne karty w księdze swej historii. Z jedną z tych kart związana jest budowa kolei birmańskiej zwanej „Kolejną Śmierci”. W całą historię wgłębiać się nie będę, bo można by o tym pisać i pisać, ale fragment dotyczący Kanchanaburi warto poznać chociaż w dużym skrócie. Właśnie z tą koleją wiążą się japońskie zbrodnie z czasów II Wojny Światowej. W czerwcu 1942 roku rozpoczęto budowę torów mających połączyć Bangkok z Rangunem w Birmie. Trasa kolejowa miała mieć łącznie 415 km, a budowa zakończyć się miała już na koniec 1943 roku. Do budowy przymuszono ponad 60 tysięcy alianckich jeńców wojennych (Brytyjczyków, Holendrów, Australijczyków i Amerykanów) pojmanych w trakcie walk w Azji i na Pacyfiku oraz około 200 tysięcy w większości zmuszonych do pracy robotników z różnych azjatyckich państw – Birmy, Syjamu (dawna nazwa Tajlandii), Malajów, Indonezji, Indii, nawet Chin. Robotnicy przy pomocy prymitywnych narzędzi musieli karczować dżunglę, przebijać tunele przez litą skałę, kłaść tory, budować mosty i nasypy kolejowe. Niektóre odcinki – np. Hellfire Pass – wykuwane były przez jeńców po 18 godzin na dobę, także w nocy przy kiepskim świetle z pochodni. Spośród pojmanych aliantów przy budowie „Kolei Śmierci” zginęło w sumie ponad 12 tysięcy osób. Przez nadludzki wysiłek, niedożywienie i choroby życie stracili również azjatyccy robotnicy- liczbę tych ofiar brutalnej polityki Japończyków szacuje się na ponad 92 tys.! Dane te zaczerpnięte zostały przeze mnie z tablicy informacyjnej ustawionej przy wejściu na cmentarz wojenny, który odwiedziliśmy w pierwszej kolejności. Cmentarz wojenny Na cmentarzu wojennym pochowano finalnie blisko 7000 alianckich jeńców (z wyjątkiem Amerykanów). Ekshumowane szczątki przeniesiono w to miejsce z wielu innych miejsc niedbałego pochówku rozrzuconych w okolicy budowanego w Tajlandii fragmentu kolei. Ciała Amerykanów zabrane zostały do Stanów i tam pochowane na cmentarzu w Arlington. Azjaci jednak nigdy nie doczekali się podobnego uhonorowania. Grobami na cmentarzu wojennym w Kanchanaburi opiekuje się Komisja Grobów Wojennych Wspólnoty Brytyjskiej. Zadbany teren, z równie przystrzyżonym żywopłotem i podlewaną trawą, wypełniony małymi tabliczkami skłania do refleksji. Mieliśmy tam tylko 15 min. ale wystarczyło to, żeby pospacerować rzędami grobów, za które służą wspomniane niewielkie tabliczki z wyrytymi nazwiskami, datami czy nazwami oddziałów. Przy wielu grobach wbito w ziemię maleńkie sztuczne kwiaty maku. Nie wolno tam stąpać po tych tabliczkach oraz przechodzić nad nimi. Poruszać się można tylko wyznaczonymi alejkami – jak to na cmentarzu, warto okazać szacunek zmarłym i zastosować się do wyznaczonych reguł. Około 4 km dalej, po drugiej stronie rzeki, znajduje się cmentarz Chungkai, na którym pochowano 1700 więźniów. Następnie przejechaliśmy pod Muzeum Wojenne JEATH. Wstęp do muzeum kosztuje 40 bahtów od osoby ( – tyle, co dwie paczuszki pokrojonych owoców na targu. Przed kasą biletową obejrzeć można oryginalną lokomotywę, która ciągnęła po tutejszych torach składy pełnego amunicji pociągu. Muzeum Wojenne JEATH Muzeum założone zostało w 1977 roku przez tajskich mnichów pragnących upamiętnić budowniczych „kolei śmierci”. Nazwa muzeum – JEATH – pochodzi od pierwszych liter nazw sześciu państw związanych z tymi wydarzeniami – Japan, England, America/ Australia, Thailand, Holland. Było to dla nas pierwsze odwiedzane w Tajlandii muzeum. W środku widzieliśmy wiele zachowanych do naszych czasów eksponatów – menażki, hełmy, sztućce, niewybuchy alianckich bomb, a także zdjęcia. Zachowane zostały nawet rowery, samochody i łodzie. Szkoda tylko, że w niektórych zakamarkach było po prostu zbyt ciemno. Przyznam szczerze, że miejsce to mnie nie zainteresowało, nie wciągnęło mimo tak trudnej historii okolicy. Może to dlatego, że przywykłam do muzeów w europejskim rozumieniu tego słowa, gdzie wszystko jest świetnie wyeksponowane, poukładane i opisane, a może dlatego że myślami byliśmy już gdzieś indziej, bo za kilkanaście minut pobliskim słynnym mostem nad rzeką Kwai (a tak naprawdę Kwhae Yai) przejechać miał pociąg. Dużo osób zbiera się, żeby to zobaczyć. Jest to typowa atrakcja dla turystów, ale będąc tak blisko szkoda było to przegapić. Czasu mieliśmy zdecydowanie za mało. Z tarasu w budynku muzeum mieliśmy dobry widok na most i przechadzających się po nim ludzi. A w oddali majaczyła dziwna kolumna. Jak się później okazało, był to słup ustawiony na terenie chińskiej świątyni znajdującej się po drugiej stronie rzeki. Muzeum obejrzeliśmy szybko, po czym pędem udaliśmy się nad rzekę. Pospacerowaliśmy trochę po moście wraz z innymi (im dalej od ulicy tym mniej ludzi, warto więc uwzględnić to przy planowaniu zdjęć). W pewnym momencie zostaliśmy zaczepieni przez jakiegoś chłopaka, który poprosił nas o zdjęcie. Najpierw byłam przekonana, że chodzi o zrobienie zdjęcia jemu, ale chciał wraz z siostrą (dziewczyną?) zdjęcie z nami. Pierwszy raz spotkaliśmy się z takimi prośbami na Sri Lance. Tutaj, w tak turystycznym miejscu zupełnie się czegoś takiego nie spodziewałam… Wszyscy wkoło roześmiani niecierpliwie oczekiwali pociągu. Jedni spacerowali i robili sobie zdjęcia (most dla wygody i bezpieczeństwa turystów wyłożony został płytami), inni robili zakupy na licznych stoiskach z pamiątkami, które swoim kiczem zupełnie przesłoniły powagę miejsca. To uczucie podekscytowania również i nam towarzyszyło, ale wciąż pamiętaliśmy, że nie jest to zwykła atrakcja. Przy budowie tych torów zginęły tysiące ludzi. Każdy podkład kolejowy, każde przęsło tego mostu kosztowało czyjeś życie. Ta rozsławiona przez film „Most na rzece Kwai” długa na 346 m. przeprawa przez rzekę była jedynym żelaznym mostem spośród 300 innych estakad i wiaduktów. Po amerykańskim bombardowaniu z 1945 roku most został uszkodzony, jednak odbudowano go i w tej formie podziwiamy go dzisiaj. Warto zaznaczyć, że pierwotnie w miejscu tym znajdował się most drewniany, jednak w wyniku alianckiego bombardowania spłonął. Pierwsza konstrukcja żelazna powstała zaraz po tym zdarzeniu. Nadszedł wreszcie czas przejazdu. Pociąg miał się pojawić na torach o 10:45, jednak godzina ta minęła, dochodziła już 11:00 (11:10 mieliśmy się spotkać grupą pod muzeum), a pociągu jak nie było tak nie było. W końcu na przejeździe przez ulicę coś się zaczęło dziać. Dróżnik wyszedł na tory z czerwoną i zieloną flagą. Podeszliśmy dopytać go, kiedy będzie pociąg. Mężczyzna odpowiedział tylko, że już. Po chwili usłyszeliśmy, że skład nadjeżdża – zaraz zza zakrętu wyłoniła się lokomotywa. Wróciliśmy na most, na którym projektanci przewidzieli ruch pieszy i co kilkanaście metrów przygotowali platformy, na których można przeczekać przejazd. Niecierpliwie zerkałam na zegarek – czas się nam kończył, a pociąg jak stał, tak stał. Zaczęliśmy się niecierpliwić, bo czasu mieliśmy coraz mniej. Nie wiedzieliśmy, czy dalej stać i czekać, czy jednak spróbować zejść z mostu. Zareagował na to stojący nieopodal chłopak. Okazało się, że jest z Polski i był już wcześniej na tym moście. Według jego słów pociąg miał przejechać bardzo, bardzo powoli. W końcu maszynista otrzymał sygnał – można jechać. Dróżnik pomachał mu zieloną flagą i pociąg rzeczywiście bardzo mozolnie ruszył. Tuż przed mostem jednak ponownie się zatrzymał, tak jakby dawał czas wszystkim maruderom na schowanie się. Ostatni sygnał dźwiękowy i ruszył. Z okien wyglądali ciekawscy turyści, którzy zdecydowali się na przejazd, z platform z kolei patrzyli na skład pozostali, których zadowolił widok z zawieszonych nad wodą platform. W pociągu Gdy już przejechał, udaliśmy się biegiem na miejsce zbiórki. Nina akurat tłumaczyła, gdzie ruszamy dalej. Kolejnym punktem programu miał być przejazd dalszą częścią „Kolei Śmierci”. Wszyscy szybko zebraliśmy się do busa, by po kilkunastu minutach być na jakimś prawie zapomnianym dworcu kolejowym. Jako że zadeklarowaliśmy przejazd z biletem „special”, musieliśmy go sobie kupić. Kosztował 150 bahtów (niecałe 18 zł), w cenę wliczone było miejsce siedzące oraz napój. Nie wiem czemu, ale od rana marzyłam o gorącej herbacie… W cenie biletu normalnego jest tylko przejazd, bez gwarancji miejscówki. Nina jeszcze przed wejściem do pociągu próbowała całej grupie wyjaśnić, co gdzie i jak. Niestety wiele z tego nie zrozumiałam, ale po twarzach pozostałych członków grupy widać było, że nie tylko ja mam ten problem. Najwięcej rozumieli chyba Niemcy, którzy siedzieli obok nas. Jak się później okazało, jeden z nich ma babcię w Olsztynie. Wspominał, że każdy pobyt w Polsce kojarzy mu się głównie z pochłanianiem ogromnych ilości jedzenia :) Rozmowę przerwała nam Nina naklejając do posiadanych już naklejek (każdy uczestnik zorganizowanej wycieczki jest „oznaczony”) jeszcze jakąś zieloną przylepkę. Okazało się, że były to nasze numery miejsc w pociągu. Bilety specjalne zakupiła spora część grupy, razem z Niemcami siedzieliśmy naprzeciwko. Pozostali, którzy wykupili zwykłe bilety, jechali w innym wagonie. Razem z nami była Nina. Co chwilę podpowiadała, po której stronie powinniśmy zobaczyć jakiś widok, sama robiła zdjęcia, podsuwała pomysły. Podkreśliła, że zachwycona jest naszym aparatem. Sprzęt, który mieliśmy kosztował nas wiele wyrzeczeń i czasu, ale mogę sobie tylko wyobrażać, jak bardzo drogi był dla zwykłego mieszkańca Tajlandii przy tamtejszych zarobkach… Jechaliśmy coraz wyżej i wyżej, robiło się coraz piękniej. Za oknem palmy ustąpiły miejsca ogromnym lasom bambusowym pochylającym się nad wijącą się pod nimi rzeką. Gdzieniegdzie widziałam zwisające z gałęzi gniazda wikłaczy. Momentami naprawdę można było zapomnieć o wszystkich ofiarach, które straciły życie przy budowie tych torów. W trakcie przejazdu otrzymaliśmy wodę oraz kawę/ herbatę do wyboru. Obsługa pociągu montowała pomiędzy siedzeniami stoły, które na szybko wycierane były jakąś szmatą. Stoliki te chwilę wcześniej wyciągane był spod siedzeń. Po 50 min. nasza wycieczka się skończyła. Wysiedliśmy z wagonu w polu, wsiedliśmy do czekającego już na nas busa i pojechaliśmy na obiad, który był wliczony w cenę wycieczki. W restauracji przy drodze podano nam kurczaka z warzywami i ryżem oraz smażone jajko na białej kapuście, napój należało dokupić. Za 50 bahtów skusiliśmy się na tajskie piwo Chang. Obiad nie zakończył naszego wyjazdu, wciąż czekały na naszą grupę kolejne atrakcje. Po części dotyczącej Kanchanaburi czułam jednak ogromny niedosyt. Szkoda, że organizatorzy wycieczki przewidzieli na to miejsce tak niewiele czasu. Niby można było coś zobaczyć, ale zabrakło mi tam chwili na zastanowienie się, na przemyślenie wydarzeń z nie tak dawnej w końcu historii. Z jednej strony wygodne było to, że o nic nie musieliśmy się martwić, jednak w tym przypadku polecam zorganizowanie zwiedzania Kanchanaburi na własną rękę. Rocznik 86. Zarażona podróżniczym bakcylem od ponad 20 lat, raczej bez szans na wyleczenie. Lubiąca ciepełko miłośniczka Azji Południowo-Wschodniej oraz paradoksalnie… Islandii. W wolnej chwili zajmuje się swoimi pozostałymi pasjami jakimi są rośliny owadożerne oraz amatorsko fotografia. Cztery kroki do udanego urlopu: wyszukaj lot... ... wypożycz samochód... ... zminimalizuj swoją odpowiedzialność w razie uszkodzenia auta i ciesz się wyjazdem!
Blog Wideo Programy podróżnicze i dłuższe filmy Ciekawa historia Mostu na Rzece Kwai w Tajlandii Jest takie miejsce w Tajlandii, które nie wyróżnia się ani wspaniałymi widokami, ani ciekawą architekturą, ani nawet walorami historycznymi a mimo tego przyciąga rzesze turystów. W tym miejscu chodzi bowiem o specyficzny wycinek historii, no i o film oczywiście, który ją – trudno użyć tego słowa, ale niech będzie – spopularyzował. „Most na rzece Kwai” to jeden z najważniejszych i najbardziej znanych filmów wojennych (inspiracją była książka o tym samym tytule francuskiego pisarza Pierre Francois Marie Louis Boulle). Wielokrotnie nagradzany dramat wojenny opowiada właśnie o tym miejscu. O dolinie rzeki Kwai i przełęczy o, którą walczono niemal od zawsze, od czasów Khmerów aż po inwazję Japończyków. Miejsca, które kryje jedną z najbardziej tragicznych epizodów azjatyckiej części historii Drugiej Wojny Światowej. Niestety dużo mniej znaną Europejczykom. Wideo powiązane z wpisem: Most na Rzece Kwai, Kolej Śmierci i okolice Kanchanaburi
Most na rzece Kwai to jeden z najsłynniejszych mostów w historii kina. Każdego roku odwiedzają go tysiące turystów. Warto się tam wybrać, podczas wakacji w Azji Południowo-Wschodniej. Tajlandia to jeden z najbardziej zróżnicowanych krajów w Azji. Tropikalne południe przyciąga niebiańskimi plażami, na północy na turystów czekają dzikie górzyste regiony. Podczas wizyty w Bangkoku, stolicy Tajlandii, warto wybrać się w podróż na zachód, by zobaczyć słynny most na rzece Kwai. Most na rzece Kwai – historia autentyczna Kiedy w 1957 roku na ekran kin wszedł film wojenny „Most na rzece Kwai" w reżyserii Davida Leana, od wydarzeń, do których nawiązuje fabuła, minęło zaledwie 15 lat. Film był adaptacją powieści francuskiego pisarza Pierre'a Boulle'a, który był naocznym świadkiem tragedii II wojny światowej w Azji Południowo-Wschodniej. Kanwa dramatu jest nie tylko autentyczna, ale w swej realności nawet tragiczniejsza, niż to przedstawili autorzy filmu. W połowie 1943 roku japońskie konwoje morskie płynące do Birmy (przedsionka do planowanego opanowania Indii) ponoszą coraz większe straty. Japończycy byli już wówczas nękani przez lotnictwo i okręty podwodne aliantów. W kwaterze głównej cesarskiej armii zapada więc decyzja przebicia alternatywnego – bardziej bezpiecznego – szlaku kolejowego z Tajlandii do granicy birmańskiej. Do budowy kolei ściągnięto przeszło 60 tys. alianckich jeńców wziętych do niewoli podczas walk w Azji na na Pacyfiku. Byli to głównie Brytyjczycy, ale także Holendrzy, Australijczycy, Amerykanie oraz ponad ćwierć miliona robotników azjatyckich różnych narodowości. Jednocześnie pracowały dwie brygady. Jedna po birmańskiej stronie, a druga w Tajlandii. Bezlitośnie poganiani jeńcy przedzierali się przez malaryczną, zalewaną ciągłymi deszczami dżunglę, w warunkach, które wyniszczały życie i zdrowie w piorunującym tempie. Kolejni ludzie padali jak muchy z morderczego wysiłku, niedożywienia i chorób, nieludzko traktowani przez Japończyków. Paradoksalnie – ginęli także z rąk swoich, w wyniku bombardowań Anglików i Amerykanów, bo Japończycy obozy jenieckie lokowali rozmyślnie obok lotnisk, składów paliwa lub amunicji i stanowisk baterii przeciwlotniczych. Nie pozwalali też oznaczać szpitali czerwonym krzyżem. Podczas jednego z alianckich nalotów we wrześniu 1944 zginęło stu jeńców, ponad 300 odniosło rany. Kiedy obie grupy robocze połączyły tor na granicznej Przełęczy Trzech Pagód, zapłaciło już za to życiem sto kilkanaście tysięcy ludzi. Na każdy z 415 kilometrów toru przypadało 280 grobów. Padł co czwarty z alianckich jeńców. Tu dygresja: Tajowie nie mogli się wprawdzie przeciwstawić okupacji Japonii, weszli jednak w taktyczny sojusz z okupantem, oskubując przy okazji pod jego osłoną terytoria swych sąsiadów. Wypowiedzieli nawet wojnę Wielkiej Brytanii i Stanom Zjednoczonym. Tuż przed nieuchronną klęską Japonii Tajlandczycy uznali jednak, że taka polityka była wbrew ich konstytucji, zgłosili chęć oddania zagrabionych ziem i w rezultacie jako pierwszy z satelitów Państw Osi – została członkiem nowo powstałej Organizacji Narodów Zjednoczonych. Wioska Môn nad rzeką Kwai w Tajlandii. Fot. Bill Wassman/Gamma-Rapho via Getty Images Most na rzece Kwai – Jak dotrzeć Wycieczkę z Bangkoku nad rzekę Kwai i z powrotem można odbyć w jeden dzień. To nieco ponad 120 kilometrów. Pociągiem jest się na miejscu w 2,5 godziny, autobusem rejsowym jeszcze szybciej, autokary turystyczne zatrzymują się po drodze na krótko w mieście Nakhon Pathom. Jest tam kolosalna – wysoka na 125 metrów – stupa (prosta budowla buddyjska) nad najstarszą w Tajlandii świątynią (IV wiek i największą w tym rejonie świata. Stamtąd dojeżdża się do Kanchanaburi, stolicy prowincji o tej samej nazwie. Podczas II wojny światowej znajdowała się tam baza, przez którą przechodzili jeńcy w drodze do obozów rozrzuconych wzdłuż kolei, a także największy szpital jeniecki w tych czasach. Przez pewien okres leżało tam 8 tys. pacjentów. Kto nie przeżył, spoczął na pobliskim cmentarzu, którym opiekuje się Komisja Grobów Wojennych Wspólnoty Brytyjskiej. Z Kanchanaburi nad rzekę są jeszcze 2 kilometry. Stoi tam stosowna tablica informacyjna, a obok niej parowa lokomotywka w charakterze podfałszowanego eksponatu historycznego, bo kursowała tędy, ale już po wojnie. Mosta na rzece Kwai – Zwiedzanie Mosty na rzece Kwai było właściwie trzy. Dwa pierwsze – prowizoryczne z drewna – mniej więcej takie, jaki na filmie wznosili jeńcy pod kierunkiem pułkownika Nicholsona (w filmie gra go Alec Guinness). Z wody wystają resztki jednego z nich, na miejscu drugiego o sto metrów dalej, stoi most żelazny. Japończycy sprowadzili go w częściach z Jawy i złożyli ponownie rękami jeńców. Wszystkie trzy mosty były po kolei niszczone – bądź przez lotników amerykańskich startujących z bazy na południu Chin, bądź brytyjskich z Cejlonu. Nawiasem mówiąc, to na Cejlonie właśnie, a nie w Tajlandii, kręcony był film Davida Leana, w zupełnie innej scenerii. Po wojnie trzy zwalone do wody przęsła żelaznego mostu (latem 1945) podnieśli w ramach reparacji Japończycy. Kilka kilometrów od mostu jest wioska Chung Kai, dokąd chętni mogą dopłynąć łodzią. Jest tam zbudowany przez jeńców kościółek i cmentarz, na którym pochowano 1700 Anglików i Holendrów. – Gdy wróciwszy stamtąd, orzeźwiałem się jogurtem w nadrzecznej gospodzie, wśród turystów snujących się ospale po placyku na przyczółku mostu, powstało nagle poruszenie – opowiada dziennikarz Jerzy Chocilowski. Powodem zamętu był pociąg, który wychynął się zza wzgórz po drugiej stronie rzeki i gwiżdżąc wjechał wolno na most. Przez moment powiało autentyzmem – mogło się zdawać, że czas się cofnął i z Birmy wraca towarowy pociąg japoński, ale iluzja zaraz uległa odczarowaniu. Było to zaledwie kilka pasażerskich wagoników kursujących na krótkiej lokalnej linii. Przez okna wyglądały uśmiechnięte, kolorowo ubrane dziewczęta, a Japończycy owszem, byli: skakali wokół jak pasikoniki, terkocąc kamerami i pstrykając spustami migawek Canonów i Asahi Pentaxów. Zarówno pisarz Pierre Boulle, jak i reżyser David Lean na gruncie faktów skonstruowali fabułę, która miała być oskarżeniem okrucieństwa i absurdów wojny. Można jednak odnieść wrażenie, że z biegiem lat most na rzece Kwai traci tę symbolikę. Jest w coraz mniejszym stopniu ponurym pomnikiem czasu pogardy, a w coraz większym ciekawostką historyczną poddaną władzy komercji. Warto się zamyślić nad zachwianiem tej proporcji. Film dał się również zapamiętać ze słynnej już melodii. Wesołe gwizdanie jeńców na zawsze zapisało się w historii kina. Bungalowy nad rzeką Kwai. fot. Andrew Woodley/Education Images/Universal Images Group via Getty Images Most na rzece Kwai – Na bogato Okolice rzeki Kwai upodobali sobie zamożni turyści, którzy egzotyczne wakacje z historią w tle łączą z aktywnościami na polach golfowych. Na szczęście Tajlandia może być również dostępna w wersji ekonomicznej. Warto polować na promocje połączeń lotniczych. Noclegi, jedzenie i transport po kraju są tańsze niż w krajach Europy. ■ Rejs stylizowanym statkiem rzecznym Za 6-dniowy rejs po rzecze Kwai luksusowym statkiem w stylu kolonialnym trzeba zapłacić przynajmniej 2300 USD. Statki wypływają z Bangkoku. Na trasie są buddyjskie świątynie, tajskie zabytki, ruiny budowli Khmerów i oczywiści słynny most na rzece Kwai. ■ Golf nad rzeką Kwai Rejs po rzece połączony z noclegami na najlepszych polach golfowych w Tajlandii. Jak dobrze znasz flagi świata? Ten quiz to zweryfikuje – tylko nieliczni zdobędą 10/10! Pytania 1 | 10 Flaga jakiego kraju widnieje na zdjęciu?
Most na rzece Kwai – jedna z najbardziej popularnych atrakcji turystycznych w Tajlandii. Most stoi w miejscowości Kanchanaburi, znajdującej się w środku dżungli, około 120 km od Bangkoku. W czasie II wojny światowej miasto znalazło się pod okupacją japońską i leżało na trasie Kolei Śmierci – linii kolejowej łączącej Bangkok z Birmą, liczącej 415 km długości. Około 250 tys. żołnierzy jenieckich oraz przymusowych robotników brało udział w budowaniu tej trasy. Ponad 100 tys. z nich zmarło z wyczerpania podczas morderczej pracy w dżungli i w wyniku licznych chorób. Most oraz temat Kolei Śmierci rozsławiła adaptacja filmowa powieści francuskiego jeńca Pierre’a Boulle’a. Film powstał w 1957 roku, został nagrodzony wieloma nagrodami (w tym 7 Oskarami) i do dziś stanowi jeden z najważniejszych obrazów kinematografii światowej. Nie ma się więc co dziwić, że nad rzekę Kwai ciągną rok rocznie tysiące turystów… Jednak w Kanchanaburi nie stoi most filmowy – sceny z udziałem drewnianego mostu nagrywane były na Sri Lance. Ten, który teraz oglądamy to most betonowy, z żelaznymi przęsłami, stojący na miejscu dwóch poprzednich – drewnianych, zniszczonych podczas nalotów wojsk alianckich. Obecny most również nie wyszedł bez szwanku i dwa przęsła zostały po bombardowaniach wymienione. Most na rzece Kwai powinien być symbolem morderczej pracy niewolniczej oraz śmierci tysięcy jeńców, powinien być pomnikiem upamiętniającym straszliwe czasy wojny. Ale nie jest. Poza jakimś niewielkim muzeum i pobliskimi cmentarzami, to miejsce czysto komercyjne. Stragan na straganie, knajpa na knajpie, miejsce wszelakich uciech oferowanych turystom. Wiedząc o tym, nie zawiedziecie się, ale spodziewając się miejsca martyrologii możecie przeżyć niezły szok. Spędziliśmy tam parę godzin, zjedliśmy smaczny obiad w restauracji na wodzie, przespacerowaliśmy się mostem, poobserwowaliśmy przejeżdżające wolno pociągi… I tyle. Obiad w malowniczej knajpce na wodzie. Dużą atrakcją dla naszej córki było karmienie setek kłębiących się w wodzie kolorowych ryb. Po drugiej stronie mostu znajduje się ciekawa świątynia, ale mieliśmy kryzys (Amelia) i nie doszliśmy do niej ;) Czy warto się tam wybierać? Jeśli tylko po to, aby zobaczyć most, który wcale nie jest TYM mostem – to nie. Ale w okolicy jest kilka wartych uwagi miejsc i można połączyć wizytę w Kanchanaburi ze zwiedzaniem regionu. Można też zanocować w jednym z wielu hoteli w środku dżungli, tuż nad rzeką, tak jak my. A każda dżungla jest magiczna. Kipi życiem, zielonością, wrzaski małp, ptasi śpiew lub krzyk, feeria dźwięków i barw. Niezapomniane wrażenia! Poleć:
most na rzece kwai nuty